Co mnie najbardziej urzeka w bł. Michale Rapaczu?
Jest totalnym wyrzutem sumienia dla księży.
Poszedł na parafię, gdzie nikt nie chciał iść. Poprzednik zrezygnował, bo z tymi ludźmi się nie dało pracować — tak argumentował, to nie mój wymysł. Michał poszedł, bo biskup wyraził taką wolę – z posłuszeństwa i miłości do ludzi, zapatrzony w Mistrza, który nie złamie trzciny nadłamanej.
Jak ktoś nie mógł być ojcem chrzestnym, bo niewierzący — to się nie zgadzał. I nieważne było, czy ma ważną funkcję, czy nagada na księdza, czy podburzy ludzi przeciwko. Świętość sakramentu chrztu była ważniejsza.
Jak ludzie stali pod murem podczas Mszy — to upominał, żeby się ogarnęli. Bo w kościele Bóg przychodzi na ołtarz, a oni sobie schadzki robią. I nieważne było, że go obgadają. Świętość sakramentu Eucharystii była ważniejsza.
A gdy trzeba było namaścić chorych, a ludzie we wsi się wypięli, że nikt księdza nie zawiezie — to na piechotę robił dziesiątki kilometrów. Bo świętość sakramentu namaszczenia była ważniejsza.
Ja jestem świadomy, że my do świętości ks. Michała nie dorastamy bardzo często. Prostego, zwykłego księdza, który po prostu robił robotę, która do niego należała. Bez tytułów, honorów, pierwszych miejsc i kariery w Kościele.
Każdemu księdzu trzeba bardzo mocnego rachunku sumienia ze swojego kapłaństwa, żeby teraz z radością ogłaszać beatyfikację ks. Michała. Bardzo go potrzebowaliśmy!