Wyjątkowa, krótsza, trudniejsza – tymi trzema przymiotnikami można w totalnym skrócie określić kolejną wyprawę ekipy „Rowerowe ŚDM”. Wyprawę, której trasa wiodła tym razem z Bodzanowa do Wiecznego Miasta. Bo takim sformułowaniem można opisać tylko jedno miasto w Europie, a mianowicie Rzym. A dlaczego właśnie te trzy przymiotniki określają tę podróż? Jakie odczucia i wrażenia mają osoby, które wzięły udział w wyprawie? Zapraszam do lektury.
Wyjątkowa.
Dlaczego tę wyprawę możemy określić mianem wyjątkowej? Aspektów jest wiele. Po pierwsze miejsce, do którego się udajemy. Rzym- nie ma chyba osoby w Polsce, Europie, a chyba nawet na świecie (no, może oprócz najmłodszych), które o tym mieście nie słyszały. Kolebka historii, skarbiec architektury starożytnej i średniowiecznej, ale także centrum życia chrześcijańskiego. To przecież tutaj spoczywa pierwszy apostoł kościoła Św. Piotr, a także wielu jego poprzedników m.in. Pius X, Jan XXIII czy Jan Paweł II. Tutaj także władzę sprawuje obecny następca św. Piotra- papież Franciszek.
Drugim aspektem wyjątkowości tej wyprawy jest cel i intencja, które mamy w naszych sercach. Chcemy podziękować Bogu za ubiegłoroczne spotkanie młodzieży z papieżem Franciszkiem w Lizbonie, za naszą wyprawę rowerową na to wydarzenie. Pragniemy też pomodlić się przy grobie św. Jana Pawła II inicjatora spotkań młodzieży i podziękować mu za to, że młodzi z całego świata mogą spotkać się w różnych zakątkach Ziemi, wspólnie przebywać, modlić się i wychwalać Boga. To była nasza intencja, natomiast wyprawa miała jeszcze szczególny cel. „Kręcimy dla Kacpra” tak nazywała się inicjatywa, która była celem naszej podróży do wiecznego miasta. Celem była pomoc dla Kacpra, który uległ poważnemu wypadkowi.
Trzecim aspektem były wyjątkowe krajobrazy, które nam było podziwiać podczas wyprawy. Przejazd przez Alpy, pokonanie Alpe Adria- najpiękniejszej trasy w Europie to tylko namiastka tego, co zobaczyły nasze oczy podczas wyprawy.
Krótsza.
Niemal połowę mniej czasu spędziliśmy w trasie podczas tegorocznej wyprawy względem ubiegłorocznej podróży do Lizbony. Nieco krótsze były także odcinki, które pokonywaliśmy. Najwięcej nasze liczniki wskazały 205 km, a najmniej 50 km.
Trudniejsza.
Trudności – to element chyba na stałe wpleciony w charakterystykę wypraw rowerowych. Nie tylko walka ze swoimi słabościami, ale także pogodą i sprzętem. Już na starcie pojawiły się problemy z rowerami. Wymiany dętek, które spotykały nas niemal każdego dnia, naprawa opony czy łańcucha- to właśnie z tymi trudnościami musieliśmy sobie radzić. Przez 11 dni wyprawy tylko trzy rowery dotarły bez interwencji do celu. Kolejną trudność, jaką mieliśmy to pogoda i tutaj już żaden serwis niestety nie jest w stanie pomóc. Były dni z piękną słoneczną pogodą, ale deszcz i burza także nas spotkały. 1700 km oraz 16.tys. metrów przewyższeń to wysiłek nie lada, dlatego też walka ze swoimi słabościami czy ze zmęczeniem były dla nas trudnościami. Ale wspólnymi siłami, wzajemnym wsparciem i motywacją nie tylko wzajemną, ale otrzymaną od wielu osób w wiadomościach, czy telefonach udało nam się tę trasę pokonać i dotrzeć na spotkanie z Papieżem Franciszkiem.
Jakie były odczucia osób, które wzięły udział w wyprawie, jak oni sami przeżyli te 11 dni w trasie?
Ksiądz Marcin Napora organizator całej wyprawy podkreślił, że wyprawa była wyczerpująca ze względu na termin dotarcia do Rzymu i wzięcia udziału w audiencji u Ojca Świętego:
– Wyprawa rowerowa do Rzymu była dużym wyzwaniem ze względu na wyznaczony termin dotarcia. Chcieliśmy koniecznie spotkać się z papieżem Franciszkiem w czasie audiencji generalnej w środę, dlatego robiliśmy wszystko, aby tam dotrzeć na czas. To powodowało, że ostatnie dni były niezwykle wyczerpujące. Doświadczyliśmy i zgodnie to razem potwierdzamy ogromnego wyczerpania, i zmęczenia.
– Dopiero po północy z wtorku na środę, bezpośrednio przed audiencją dotarliśmy na plac świętego Piotra. Dopiero kilka dni odpoczynku pozwoliło na radość z tego, że udało się wyznaczony cel osiągnąć. Sam cieszę się, że pomimo ogromnego zmęczenia i wielkiego wyzwania, jakie stanęło przed rowerzystami, każdy z nich deklaruje chęć ponownego udziału w wyprawie, tym razem do Stambułu.
Dla Filipa wyprawa do Rzymu była zarówno testem swoich sił fizycznych, jak i czasem pielgrzymki i refleksji:
– To była niesamowita przygoda, warta powtórzenia. Genialny test własnej siły fizycznej i psychicznej, ale też piękny czas pielgrzymki i refleksji nad aspektami duchowymi. Bardzo dobrze jest to połączyć, rozrywkę z religią, jest wtedy ochota na doświadczanie obu stron wyprawy. Naprawdę polecam podjęcie takiej przygody, większej czy mniejszej. A nóż przerodzi się to w pasje na całe życie.
Ania, uczestniczka wyprawy opisując swoje wspomnienia rozpoczęła od bardzo interesującego spostrzeżenia:
– Gdybym miała przedstawić tegoroczną wyprawę rowerową do Rzymu jako funkcję, to byłaby to sinusoida. Droga prowadziła w górę i w dół, to jasne. Czasem było słońce, czasem padał deszcz, czasem było wesoło, a czasem bywały takie dni, że chciało się płakać lub krzyczeć z niemocy. Kiedy wspominam naszą wyprawę od razu przychodzi mi na myśl łacińska sentencja: per aspera, ad astra. Przez cierpienie do gwiazd, tak było.
– Wszystkim nam było ciężko, ale wspominając, nie mogę nie zauważyć, że już pierwszego dnia doświadczyłam usterki, która zapoczątkowała serię niefortunnych zdarzeń, a one z kolei frustrowały i kazały stawiać sobie pytanie, czy jest sens jechać dalej. Była to przebita dętka. Kolejnego dnia, zerwał się łańcuch. Następnego, nie przesadzam, znów dętka. I następna dętka. Ktoś się przewrócił na rowerze, ktoś rozbił telefon, komuś rozleciała się piasta w kole. Te niewesołe historie uwypuklają tylko skalę dobra, jakie przepływało w naszej grupie. Nie było dnia, żeby ktoś komuś nie pomógł w jakiś sposób. Żelki i czekolada, a także woda, były niemal dobrem wspólnym wędrującym z rąk do rąk podczas jazdy. Miało się pewność, że nie zostanie się ze swoim problemem, jaki by nie był, samemu. Doświadczyłam niesamowitego poczucia wspólnoty w trasie.
– Kiedy człowiek sobie uświadomi, że nawet zjazdu z górki nie można nazwać łatwym, a co dopiero wielu godzin na siodełku i wielu kilometrów w górę w deszczu lub w niemiłosiernym upale – wpada się w swoistą konsternację. Przekraczanie siebie to kolejne wspomnienie z trasy. Każdego dnia i konsekwentnie. Totalne wyjście z psychicznej i fizycznej strefy komfortu. Wielokrotnie zastanawiałam się jadąc, jak to możliwe, że te nogi jeszcze napędzają rower a ta głowa nie stwierdziła do tej pory: wracamy do domu, jest za ciężko. Nic jednak nie doszłoby do skutku bez konkretnego CELU, a celem tym był Rzym i spotkanie z papieżem. Nie udałoby się także, gdyby nie determinacja ks. Marcina by nas wszystkich, często dosłownie, doholować do celu. A trzeba podkreślić, że zawsze jechał pierwszy, czyli brał na siebie największy opór powietrza. Kiedy się jedzie za kimś jest łatwiej, bo opór jest dużo mniejszy i jedzie się niejako w tunelu.
– Osobiście uważam też, że w trakcie podróży wydarzyło mi się coś na kształt minicudów, których po ludzku wytłumaczyć się nie da, a przynajmniej ja nie umiem.
Pierwsze co odkryłam w trakcie przygotowań do drogi to to, że aby pokonywać dłuższe dystanse potrzebuję odpowiedniej dawki snu. Zadbałam więc o ciepły śpiwór i sporą poduszkę, żeby móc się wysypiać w nocy. Pierwszej nocy przespałam dokładnie 1,5 godziny. Od 4:00 do 5:30. Warunki były świetne, ciepło i pod dachem. Sen jednak nie przyszedł.
– Nad ranem zwierzyłam się Sarze: dzisiaj odpadnę na bank, bo zupełnie nie spałam. Nie odpadłam, udało się przejechać około 185 km. Sytuacja powtarzała się każdej nocy, maksymalnie 2,5 godziny snu. Nie miałam pojęcia jak to możliwe, że w dzień jadę. To naprawdę trudno wyjaśnić, gigantyczny wysiłek za dnia, brak regeneracji w nocy. Szóstego dnia wieczorem, całkowicie wyczerpana psychicznie i fizycznie pomodliłam się: „Panie Boże, daj mi cztery godziny. O nic więcej Cię nie proszę, może być cały dzień pod górkę (i było), ale daj mi zasnąć, bo już nie dam rady”. Zasnęłam, obudził mnie budzik i żadne problemy z zaśnięciem się więcej nie pojawiły.
– Kolejny „cud” związany był z bolącym mnie kolanem, które na pewnym etapie drogi uniemożliwiło jazdę i cała grupa musiała na mnie czekać. Uznałam, że siodło lub bloki w butach są źle ustawione. Zmieniałam ustawienia jednego dnia, później drugiego. Ostrożnie, o kilka centymetrów. Ból nie ustawał, a jazda pod górkę była czystym cierpieniem, nie szła też sprawnie, bo nie byłam w stanie mocniej nacisnąć na korbę. W Austrii rower czekał serwis i serwisant, żeby wpiąć rower w stojak całkiem rozregulował wysokość siodła. Byłam wściekła i zrozpaczona, mając świadomość, że teraz już na pewno kolano mnie wyeliminuje z dalszej jazdy. Jakież było moje zdziwienie kiedy po pospiesznym i niedbałym (nie było czasu na ustawianie) opuszczeniu siodła i ruszeniu w dalszą drogę ból minął całkowicie i nie pojawił się już ani razu, ani w kolanie, ani nigdzie indziej.
– Każda droga zmienia człowieka, ale trzeba się na tę zmianę otworzyć, a przede wszystkim nie bać się zaryzykować. Kiedy ma się jeszcze pewność, że nad wszystkim czuwa Pan Bóg, że się jedzie z jakąś intencją i przedsięwzięcie jest omadlane przez bardzo wiele osób to nic tylko smarować łańcuch, pompować opony i w drogę, bo na pewno będzie pięknie.
Trudności, radości, małe cuda – wiele określeń można użyć, aby opisać obie wyprawy rowerowe. Ale doświadczenia przeżyte i wspomnienia pozostaną z uczestnikami na zawsze. A może i ty zapragniesz przeżyć niezapomnianą przygodę na dwóch kółkach? Dołącz do grupy i wyrusz do Konstantynopola w 2025 roku. Start 6 lipca z parafii w Bodzanowie. Niech o idei „Rowerowe ŚDM” usłyszą nie tylko w Polsce, Europie, ale i na świecie.